• Wcześniej
  • Papiery
  • Zdjęcia
  • Publikacje
  • Teksty
  • O

 

„There is a place around the corner, where your dead friends live”

Einstürzende Neubauten

 

Taras jest malarzem. Krytycy pisząc o jego obrazach używają zazwyczaj określenia martwa natura. On sam, najchętniej, posługuje się jednym słowem – martwa. Ostatnio Taras też pisze i kiedy pisze nie zastanawia się specjalnie nad kompozycją i innymi tego typu sprawami, o których myśli przed obrazem. Pisze raczej tak jak malował będąc dzieckiem. Przynajmniej wyobraża sobie że jakoś tak musiało to wyglądać w tamtym czasie, kiedy to jeszcze w kwestiach sztuki nikt niczego mu nie sugerował. W każdym razie z pewnością nie myślał wtedy o czymś takim jak malarstwo, czy sztuka, ani też nie zastanawiało go specjalnie to co rysują koledzy, nie mówiąc już o wielkich malarzach lub koleżankach. Ewidentnie nikt, nawet ojciec nie korygował tych perfekcyjnych w swojej niechlujności prac, które Taras do tej pory przeglądał co jakiś czas z pewnym niedowierzaniem. W stosunku do wszystkich, bez wyjątku, czuł to samo. Był ich autorem i nie był. Jednocześnie. Granicę między sobą i nie sobą Taras przekroczył w swoim życiu już kilkakrotnie, jednak ta, która dzieliła go z wczesnym dzieciństwem była jakby najsilniej strzeżona. I tylko wstępna, gorączkowa bazgrota oraz pleniące się na pożółkłych kartkach głowonogi stanowiły dowód tego, że rysował i malował od zawsze. Nieustannie. Być może to właśnie z tego powodu czuł i mówił o sobie, że jest malarzem. Trzeba jednak zaznaczyć, że zarówno słowo malarz, jak i słowo pisarz niewiele Tarasowi mówiło. Żadnego też określenia te nie budziły w nim obrazu. Inaczej niż pejzaż, ból albo błąd, które to słowa, były związane w wyobraźni Tarasa z konkretną przestrzenią. Przestrzenne, a więc mające swoje światło i swój cień. Zakamarki, miejsce, w którym można się zagnieździć.

Swoje martwe Taras maluje z natury. Ustawia je zazwyczaj pod ścianą, w rogu pracowni, z różnych, przyniesionych w tym celu patyków. Można byłoby je nazwać gniazdami, chociaż nie da się do nich wejść. A może, jak uważają niektórzy z krytyków, nie da się z nich wyjść. Taras nie myśli o tym. Zazwyczaj nie czyta też tego co o nim piszą. Nie żeby nie był ciekaw, jednak czuje się czytając o sobie, tak jakby dawno już umarł. Dawno, bo w tekstach tych nie ma nawet cienia tej ludzkiej emocji jaka jest związana z opisem działalności kogoś kto umarł przed chwilą, a do tego w młodym wieku.

Taras Berg przyjechał do Warszawy przed trzema laty, zaraz po skończeniu Akademii w Kijowie. Studiował tam malarstwo, co dawało możliwość rozwoju nadgarstka i innych mięśni prawej ręki oraz, przede wszystkim, oka. W sposobie pracy, od studiów Taras zmienił niewiele. Właściwie tylko jedną, choć mającą istotny wpływ na obrazy kwestię, zaczął pracować na trzeźwo. Było to jednak związane z czymś innym, niż drżenie dłoni, którego obawiali się koledzy malarze, wchodzący we wczesną fazę delirki. On sam raczej nie był wyznawcą warsztatu opartego na precyzji. Właściwie trudno było nazwać go wyznawcą czegokolwiek, nigdy też do końca nie zrozumiał o co chodziło gdy opowiadali z przejęciem o swojej wierze w malarstwo, tradycję, Holendrów czy innych Flamandów. Taras nie wykluczał, że pewnego dnia może przestać malować, bez żadnego widocznego z zewnątrz powodu. Obrazy przestaną do niego przychodzić i koniec. Albo też, na odwrót, jeśli dajmy na to, oślepnie i pomimo tego będzie malował dalej, po omacku. Pytanie po co, nie różniło się w tym wypadku specjalnie od tego, które zadawał sobie już teraz.

Taras przyjechał do Warszawy razem z Nadją. Tu też się rozstali. Odeszła, bo po latach prób okazało się nie jest w stanie, jak to określiła „spać w palecie”, a Taras w pościeli. Teraz, gdy jej nie ma Taras myśli przede wszystkim o kompozycji obrazu. No i o tym, żeby patyk był namalowany, a nie wymalowany.  Rozróżnienie to wprowadził do świata Tarasa jego profesor. Przez wszystkie lata studiów skupiał się właściwie na kilku tylko zagadnieniach. Jedno z nich streszczało się w zdaniu Cezanne’a – „chcę mieć rację na naturze”. Taras pamiętał jak dobitnie stary profesor wypowiadał to akcentując mocno słowa „racja” i „natura”. Pierwsza z tych spraw jest twoja, druga jest nasza. Tylko jak zaistnieją obie przekonasz mnie do siebie i do swoich racji, mówił. Taras dobrze pamiętał to zdanie ale nie powtarzał go, podobnie historii namalowanego i wymalowanego patyka, której nawet nie umiał dobrze ująć w słowach. Nie umiał tłumaczyć obrazów, chociaż jednocześnie miał alergię na obiegową opinię że obrazy mają mówić same za siebie. Taras czuł że mówienie ma inne, być może nawet sprzeczne cele z malowaniem.  Miał mimo to nadzieję, że jeden raz udało mu się wyjaśnić Nadii, do czego służą mu obrazy. Że dzięki nim wszystko jest po coś. Nawet te najbardziej bezsensowne rzeczy.

– – –

– jak ci czegoś brakuje to domaluj (powiedział Taras mocno już pijany)

– ok ale ty domaluj coś u mnie, jeśli tak (odpowiedział Jow ,który od dłuższego czasu wpatrywał się w skupieniu w obraz przyjaciela, nie zwracając uwagi na tańczących dookoła, kłęby dymu i huk, który wydobywał się ze szczelnie zalepionego farbą magnetofonu)

Jow namalował wtedy niebieską kreskę biegnącą od środka w kierunku prawego, górnego rogu obrazu, a Taras coś co mogłoby przypominać nos albo też skałę. Podjęcie decyzji o zamalowaniu śladu pozostawionego przez przyjaciela zajęło Tarasowi jakieś dwa miesiące. Przez ten czas farba wyschła i nie dało się już jej zetrzeć, ani zdrapać. Taras musiał przemalować pół  płótna. Gdyby usunął plamę następnego dnia, tak jak to początkowo zamierzał, nie byłoby kłopotu, jednak problem tkwił w tym,  że błękitna linia była w jego obrazie konieczna. Nie mógł jednak jej tam zostawić. Przestrzeń, którą tworzyła była, co prawda sugestywna, lecz nie była jego. Zdecydowanie należała do Jowa, który nie zamalował nigdy nosa, namalowanego tego wieczora przez Tarasa . Co więcej uważał że był to ważny impuls, początek jakichś tajemniczych zmian. Zakwestionował,  ponoć swoje artystyczne ego, co z kolei doprowadziło go do malowania ikon. Kiedy już z Polski Taras napisał list do monastyru, w którym Jow przygotowywał się do przyjęcia święceń, dostał od przyjaciela odpowiedź, w której ten pieklił się żeby „wbił sobie w końcu do łba że teraz już nie maluje, a pisze swoje obrazy” . Taras nie potrafił tego zrozumieć.

Po przyjeździe do Polski Taras wynajął niewielki garaż, w którym nikt poza nim nie mógłby się już zmieścić. Odeszły jedne problemy, a w ich miejsce pojawiły inne. Był już na tyle doświadczony że wiedział że, co by nie zrobił, kłopoty będą zawsze. Niezależnie czy będzie malował w garażu czy w lofcie na Manhattanie. A z każdą przeprowadzką, czy inną zmianą pojawi się dodatkowy jeden albo dwa. Stare zaś, być może w nieco zmienionej formie, i tak pozostaną. Kiedy malował w Kijowskim mieszkaniu rodziców, przestrzeń była źle oświetlona ale cicha, kiedy przeniósł się na Akademię okazało się że przyzwyczaił się do półmroku, natomiast doszedł problem hałasu. Teraz brakowało mu i ludzi i światła ale zniechęcało go to jedynie do jakichkolwiek dalszych zmian. Uważał zresztą problemy za rzecz niezbędną,  wpisaną w samą istotę jego pracy. Malarstwo prowadziło, jego zdaniem, jakąś ukrytą walkę z racjonalną rzeczywistością, którą większość ludzi określała, po prostu, życiem. Z tego też powodu Taras lubił mówić o swoich obrazach „martwe”. Wydawało mu się że napięcie między życiem i śmiercią oddaje w jakiś sposób istotę problemu i że nic, tak jak życie nie odciąga od siedzenia w pracowni i odwrotnie, nic nie powoduje takich kłopotów w codziennym życiu, jak chwile, które tam spędzał.

– ciekawe, zauważyłam że im bardziej nieuporządkowane są gałęzie które malujesz, tym bardziej regularny i podobny do siebie staje się każdy twój dzień

Taras wsłuchał się uważnie w ton Nadii. Mimo wszystko nie był to komplement

Dzień Tarasa wyglądał ostatnio faktycznie dość podobnie do poprzedniego, jak też do tego który miał nastąpić. W gruncie rzeczy trudno też było nazwać tu coś dniem albo nie-dniem. Była to raczej doba przedzielona dwoma snami. Pierwszego z nich Taras zazwyczaj nie pamiętał. Choć na podstawie strzępków oddalających się po przebudzeniu obrazów nabrał przekonania że sny te dotyczą zazwyczaj różnych znanych i ważnych dla niego miejsc. Zdarzały się, choć rzadko, też i takie, których z niczym nie potrafił skojarzyć. Nie znaczyło to wcale że w nich nie był. Taras uważał, że podobnie jak w przypadku twarzy, mózg nie jest w stanie wygenerować zupełnie nieznanego mu miejsca. Drugi, popołudniowy sen,  dotyczył ludzi. Również i ich Taras raczej znał, choć niekiedy jedni podszywali się pod drugich.

Zaraz po pierwszym śnie, około południa Taras jadł śniadanie i szedł na trening.

– – –

– co to za obraz, jest twój?

– poniekąd (Taras z satysfakcją wykorzystał możliwość użycia słowa, którego nauczył się ostatnio, i które od razu stało się jednym z jego ulubionych). Nie jest mój ale ja go namalowałem.. no ale to obraz Maksa

Nadia podeszła bliżej. Właściwie można było uznać że nie ogląda obrazu, a ślady, które ktoś na nim zostawił. Taras też lubił patrzeć w ten sposób. Wyobrażał sobie wtedy że od śladu farby na powierzchni płótna przechodzi myślą do gestu, do dłoni trzymającej pędzel, a potem dalej po powierzchni ręki do miejsca w którym się zgina, do ramienia. Potem, jeśli obraz był dość dobry, udawało mu się dotrzeć do wnętrza malującej go głowy i przez oko wyjść na zewnątrz.

Obraz był wybitny, nigdy tez nie powstał i Taras zamyślił się nawet w swoim snie przez moment nad tym czy w związku z tym faktycznie nie jest jego autorem.

Nawet na jawie sytuacja była dość skomplikowana. Na studiach, prawdopodobnie na trzecim roku, Taras postanowił malować obrazy Maksa. Drugiego obok Jowa przyjaciela z pracowni, którego uważał za najlepszego ze znanych sobie malarzy. Jakby tylko Maksowi się chciało byłby jak Tycjan ale Maksowi się nie chciało.

– to nie o to chodzi (powiedział Maks i zaczął cicho jęczeć)

Zazwyczaj zanim powiedział zdanie oraz po skończeniu go wydawał z siebie przeciągły dźwięk , jakby chciał zaznaczyć swoje niezdecydowanie, a za razem utworzyć coś na kształt strefy buforowej, zabezpieczającej przed atakiem. Nie zważając na to Taras przerwał przyjacielowi, gdy ten tylko skończył zdanie

– O co ci chodzi?  Masz zajebiste szkice, pomysły, gadkę i co? Gówno. Czemu?

– no nie wiem, tak już jest.. obrazy w głowie, pojawiają się za szybko w stosunku do tego co mogę namalować. Malowanie to zbyt powolny proces, a jednocześnie tylko to mi pasuje. Myślałem kiedyś żeby inscenizować te rzeczy, fotografować, generować jakoś komputerowo, szybciej ale to wychodziło sztucznie. Zresztą i tak było zbyt powolne. Problem jest w tym że ja myślę że mogę coś opowiedzieć tylko przez dużą ilość, zbiór na który będzie składać się, nie wiem.. kilkaset, nawet kilka tysięcy. Nie umiem ich tak szybko znajdować, ani malować. Nie w taki sposób jakbym chciał.. kilkaset tysięcyy (powtórzył i zadumał się )

Taras namalował dziesięć obrazów według wskazówek Maksa ale potem mu przeszło. Znudził się, a może po prostu przestało mu wystarczać czasu. Zresztą w efekcie, co zauważył Jow, były to raczej chaotyczne w tematyce obrazy samego Tarasa. Niemniej jednak trzymał je wszystkie. Przywiózł ze sobą do Warszawy razem z oryginalnymi dwoma płótnami przyjaciela oraz  pozostałymi obrazami mertwych, jak nazywał tych którzy już nie malowali. Nie uważał się za kolekcjonera, nie mniej jednak miał kilkadziesiąt prac bliższych i dalszych znajomych ze studiów. Wszystkie dostał, kupił lub wymienił się za swoje. Prawie wszyscy ich autorzy zapili się, zaćpali albo normalnie urodzili dzieci i jak Maks poszli do bardziej normalnej roboty.

Tuż po przyjeździe do Polski odwiedził go Rowecki, gość od aukcji młodych. Chciał coś od niego ale Taras nie mógł. Choć młody, to nie zgadzała się galeria, a konkretnie Adam z ADM Gallery. Mimo że sprzedawał ostatnio niewiele obrazów, bo kryzys, to nie zgadzał się, bo polityka.

– lepiej biedować jako dobrze zarabiający czy mieć na życie jako tani malarz? (zapytał retorycznie Taras)

Rowecki nic nie odpowiedział, zajęty przeglądaniem obrazów przyjaciół Tarasa, z których zamierzał coś wybrać, gdyż  nie obejmowały ich sankcje Adama

Kolekcja ta była odwrotnością tego o czym opowiadał Rowecki

– inwestycja, mój drogi, inwestycja. Nasi klienci nie wieszają tego co u nas kupują albo bardzo rzadko. Kupują hurtem i nie mają gdzie trzymać. Wyobraź sobie, że ostatnio wynajęliśmy dwa hangary na obrazy. Nawet z folii tego nie odwijają. W ogóle nie wiedzą co mają, bo kupują przez wynajętych specjalystów..

Przy słowie „specjalystów” Rowecki zrobił coś co przypomniało Tarasowi wizytę logopedy w jego podstawówce. Tylko że po ukraińsku trzeba było na odwrót, zmieniać „ly” na „li”.  Taras zamyślił się i stracił wątek.

W tym momencie do pracowni weszła Nadia, spojrzała na jeden z obrazów, którego Taras nie zasłonił przed wzrokiem Roweckiego, bo był jeszcze mokry.

– wiesz, może gdybyś malował bardziej uporządkowane kompozycje.. może wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej (powiedziała)

o kurwa (pomyślał Taras i obudził się) Był sam.

– – –

Tytuł wystawy zaproponował Adam. Tarasowi spodobał się mimo że mógł z powodzeniem pasować do wielu wystaw, jeśli nie do wszystkich. Było to jedno słowo – patrz. Długo dyskutowali czy powinien po nim być postawiony wykrzyknik, czy też nie. W końcu Tarasowi udało się postawić na swoim. Obrazów nie było dużo, a podobny ich format i pozioma kompozycja sprawiały że ekspozycja wyglądała elegancko, z czym Adam wiązał pewne nadzieje. Długo nie chciał się zgodzić na powieszenie ostatniego obrazu Tarasa. Nie chodziło raczej o jedno płótno, co o obawę że zmiana, którą zapowiada przeniesie się w przyszłości na kolejne i to teraz, w momencie kiedy styl Tarasa stawał się powoli rozpoznawalny. Wprowadzenie nowej, geometrycznej formy wziętej ze świata techniki bardziej niż z przyrody było, jak to określił Adam „błędem” .Ostatecznie jednak uległ. Wystawa w całości była zresztą jego zdaniem i tak niezła na tle tego co pokazywały inne galerie. Zainwestował nawet w prosecco i truskawki, co rozbawiło Tarasa. Tuż po przyjeżdzie z Ukrainy, przy pierwszym spotkaniu, Opowiedział Adamowi o handlarzu obrazami z Kijowa. Był to niezły burak, który urządzał dwa typy wernisaży – wino i truskawki lub też koniak i cygaro. Taras startował wówczas raczej w kategorii wódka i ogórek, którą burak gardził jako niedochodową

– zobacz, prezes. Ale jaja! (powiedział w pewnym momencie z ekscytacją Adam, pokazując Tarasowi niskiego faceta w czarnym garniturze, który od dłuższego czasu wpatrywał się w jeden z obrazów)

– no widzisz, jednak ktoś się zainteresował i to jakiś prezes (odpowiedział Taras ale brak emocji oraz słowo „jakiś” uzmysłowiło Adamowi, że nie wie o kim mowa)

– kup sobie telewizor, bo nie wiesz gdzie żyjesz chyba. No prezes, brat prezydenta, tego co zginął, w tej katastrofie, tam u was. Co on tu robi?

Przy zdaniu o prezydencie Taras przypomniał sobie. Różne obrazy stanęły mu przed oczyma. Były na tyle intensywne że nie zwrócił uwagi na ostatnie zdanie, w którym Adam odruchowo wepchnął Ukrainę z powrotem do Związku Radzieckiego.

Facet stał i w bezruchu patrzył na ostatni z obrazów Tarasa. Czerń garnituru na pierwszym planie, siwe włosy i oczy, które trudno było dostrzec nie będąc Picassem, bo znajdowały się po drugiej stronie głowy. Taras jednak widział ten wzrok, czuł go na własnym obrazie. Martwa, którą brat prezydenta zasłaniał zmieniła się teraz w wyobraźni Tarasa. Stało się jasne że właściwie czekała na ten moment żeby się stać tym czym była od początku – miejscem, w którym nigdy nie był, a które człowiek w czarnym garniturze znał dobrze.

– – –

Tego dnia, kiedy znowu obudził się sam, pijąc kawę zastanawiał się chwilę nad tym czy da się zablokować wybrane sny ale nie wpadł na żadną metodę, w którą mógłby wystarczająco uwierzyć. Dokończył kawę, wziął rękawice i wyszedł.

Klub, w którym trenował był jedynym znanym mu miejscem, w którym tak mocno dźwięk kojarzył się z zapachem.

– powiedz (dopytywał Hubert, odwijając bandaże z dłoni), jak ktoś kto nie czyta może pisać? Malujesz te swoje bazie i dobrze. Patrzysz i malujesz i wystarczy, ładnie jest. Znaczy, mi się podoba. A w tym co piszesz to nie wiem, nawet opisu przyrody nie ma. Niby pisze malarz, a opisu przyrody nie ma. Dla mnie dziwne

Taras musiał skupić się na słowach przyjaciela, bo zagłuszały je dźwięki uderzeń w worek dobiegające zza drzwi do szatni

– Myślisz że musi być opis przyrody? Ja zawsze pomijałem takie rzeczy, a nawet jak czytałem to nic z tego dziś już nie pamiętam

– i zobacz jak się  skończyło. Najpierw opisy, a potem całą książkę, pomijasz albo zapominasz. Przyroda musi być, ulica, gwar, samochody.. tak żeby się można było wczuć, żeby było wiadomo.. Hubert wybałuszył oczy, co miało najprawdopodobniej stanowić zakończenie tego zdania i wyjaśnienie wszystkiego, a Taras pożałował że dał mu do przeczytania swoje teksty.

Kiedy wyszli na zewnątrz było naprawdę przyjemnie. Wiatr był ciepły, wiał w plecy ułatwiając spacer. Był to definitywny koniec zimy, a raczej początek jakiejś przejściowej pory, która dla Tarasa trwała zawsze zbyt krótko. Szli powoli w górę ulicy i w milczeniu przyglądali się pierwszym oznakom czegoś znajomego, a jednak nowego. Taras pomyślał że gdyby miał opisać to co teraz czuje i widzi, byłoby to dokładnie tym co od dziecka czytając pomijał z uwagi na przepaść jaka dzieliła słowa od prawdziwego przeżycia, którego szukał i które najczęściej odnajdywał gdzieś kilka akapitów dalej w ostatnim zdaniu umierającego kowboja czy czymś w tym rodzaju.

– – –

To właśnie w dzieciństwie, tuż po śmierci ojca Taras zaczął skręcać wyrazy. Nie wypowiadał ich głośno, skręcał w myślach. Jeśli miał pomyśleć Ojciec, starał się nie dopuścić do tego żeby wyraz zaistniał w całości. Odbywało się to tak, że tuż po pierwszych pomyślanych sylabach, wyraz, nieznacznie gdzieś skręcał, i chociaż być może znaczenie pozostawało, to jednak Ojciuk nie był już tym samym co Ojciec, nie budził poczucia straty i tęsknoty. Skręcone słowa nie prowadziły Tarasa wstecz, a nadawały jakiś nowy trop, którym chłopiec podążał w swoich myślach. Do dziś ze słowami miał pewien kłopot. Opowiadały nie potrzebnie zbyt dużo. W porównaniu z malarstwem niby bezpośrednie i  łatwe do zrozumienia wszystko w rzeczywistości gmatwały. Owszem, wiedział że może być inaczej, że zdarzają się prawdziwi poeci, mistrzowie fristajlu, MC których słowa, potrafią przywoływać obrazy (a z obrazami to już zupełnie inna historia). Pierwszym i najpotężniejszym mistrzem tej ceremonii, którego Taras spotkał był Raku. To on uzmysłowił mu że żeby narysować choćby zwykłą górę, trzeba rysując stać się górą. Nawet jeśli miałoby to trwać bardzo krótką chwilę. To była pierwsza ważna podpowiedź, którą Taras jako malarz otrzymał i którą umiał sobie przypomnieć.

 

– planety dzielą się na niebieskie, żółte i czerwone. Cyklopi, którzy na nich mieszkają mają rękawice żółte, niebieskie i czerwone. Są tacy sami tylko te rękawice mają  i to ich odróżnia (opowiadał Raku, a dzieci zebrane dookoła ich stolika słuchały z otwartymi ustami. Co poniektórym, wrażliwszym ciekła przy tym ślina, inni wystawiali języki. Nikt nic nie mówił. Panowała absolutna cisza)

-lasery też mają i jak strzelają to na kolorowo i jak są naprawdę wściekli to całe niebo jest w te kolorowe krechy i one się przecinają i jest bardzo ładnie (Piegowaty wodzirej, jak nazwał ojciec Tarasa jego przyjaciela, ciągnął swoją opowieść, a pani przedszkolanka korzystała z chwili wolności. Był rok 1985)

Taras rysował wszystko, niczego z historii nie opuszczał, pracował na bieżąco, nie przerywał, nie zabierał roboty do domu.  Właściwie nie śledził o czym jest historia. Mimo to, wszystko o czym mówił Raku, w najdrobniejszych szczegółach pojawiało na rysunkach. Jednoocy w swoich kolorowych rękawicach, planety, lasery. Taras bardzo lubił zapach owocowych flamastrów, które dostał w paczce od wujka z Toronto. Gdy użył koloru czerwonego, żółtego i niebieskiego zapachy jabłka, cytryny i winogron mieszały się ze sobą. Tarasowi oraz dzieciom wiszącym tuż za jego plecami kręciło się od tego w głowach. Jednak fakt ten, choć ważny, nie był głównym powodem zainteresowania ze strony kolegów. Taras czuł coś co można określić jako swego rodzaju zapotrzebowanie na jego rysunki. Najwyraźniej  nie wszyscy potrafili przełożyć słowa Raku na własne obrazy. Odurzeni zapachem flamastrów zgadzali się bez protestów na wizję Tarasa.

Mimo próśb, nigdy nie rozdawał swoich obrazków. Przynosił je do domu w specjalnej tekturowej teczce zszytej i oklejonej czarnym skajem. Ojciec który mu ją zrobił, służył w wojsku ale też malował, a o pędzle dbał chyba bardziej niż o broń. Nigdy brudnych nie zostawiłby do następnego dnia, ani z lenistwa nie umyłby ich w gorącej wodzie z proszkiem do prania. Nawet dzisiaj Taras czuł z tego powodu pewien wyrzut sumienia.

Moment, w którym ojciec zginął był pierwszym w jego życiu kryzysem artystycznym.  Okazało się że malowanie było dla niego sposobem porozumiewania się z konkretną, ważną osobą. Dziś, kiedy było inaczej, Tarasowi zdarzało się tęsknić za tamtym stanem. Po dwóch latach od śmierci ojca Taras uznał że nie ma na co czekać, wyrzucił wyschnięte farby i flamastry, poprosił mamę żeby kupiła mu kilka brakujących kolorów i powrócił do porzuconej pracy. Zrozumiał że ojciec nic już mu nie powie. Najprawdopodobniej nawet nie zobaczy tego co robi. Uważał zresztą, że w niebie ma on lepsze rzeczy do roboty niż oglądanie obrazków męczonych świętych, które zaczął z dziwną pasją wykonywać. Święty Jerzy przypalany świecami, święty Szymon rżnięty piłą, święty Maciej z siekiera w głowie.. Wszystkich ich Wiktor Berg mógł przecież teraz oglądać na żywo.

Na wiosnę 1986 roku ojciec został skierowany na miejsce katastrofy elektrowni w Czarnobylu. Razem z kolegami z wojska miał zrobić porządek na miejscu awarii. Słowem katastrofa nikt wtedy się nie posługiwał. Ogólnie wiedzieli mało, choć jak powiedział ojciec, pewien niepokój był. Szczególnie gdy okazało się że roboty używane do uprzątania dachu reaktora popsuły się, a w nocy dostali jakieś ołowiane płaty, z których musieli wyklepać swoje kombinezony. Następnego dnia, jako bio roboty weszli na dach. Każdy pracował nie dłużej niż czterdzieści sekund. Po dwóch, trzech machnięciach łopatą rzucał się biegiem do schodów. Widok pędzących po dachu bio robotów, który prześladował  Tarasa, po tym jak setki a może i tysiące razy widział go na youtubie, kojarzył mu się z ucieczką przed spotkanym na wiejskiej drodze  kundlem, którego podejrzewa się o wściekliznę. Ojciec Tarasa zmarł w szpitalu, niecałe pół roku później. Wtedy też mniej więcej na dachu reaktora numer 4 zatknięto czerwony sztandar.

– człowiek, synku traktowany tu jest jak gówno.  Uwierzył już w to sam. Sowiecki człowiek idzie się bić nie żeby podporządkować coś sobie, bo jak coś sobie może podporządkować gówno. Nawet mucha jest górą. Człowiek sowiecki idzie podbijać dla idei  i nie że jakiś tam Marks czy Lenin. On sam, wychodząc z domu staje się ideą. Palto zakłada gówno, drzwi pchnie i już jest ideą.

– – –

– co dokładnie stało się z ojcem? (spytała Nadia)

– on utanuł (cicho odpowiedział Taras cytując Putina z programu Larry Kinga)

– tęsknisz za nim (oceniła, czując że Taras nie chce wdawać się w szczegóły choroby popromiennej)

tęskinoma (pomyślał Taras ale nie odpowiedział nic)

Nadia wyjęła jeden z rysunków z pudełka, którego zawartość pobieżnie przeglądała przez całą rozmowę. Na pierwszy rzut oka był to płonący las, jednak panował w nim mimo wszystko dziwny spokój. Zwierzęta pasły się zamiast uciekać, obgryzając korę z drzew o gałęziach skierowanych do dołu. Trawa nie wzbudzała zaufania, była fioletowa i żółta i może właśnie z tego powodu nie służyła im za pokarm

– Co to za miejsce? Już wtedy malowałeś swoje sny?

– To rudy las (Taras po raz pierwszy od dłuższego czasu spojrzał na Nadię). Najbardziej skażone miejsce na świecie.

Od śmierci ojca zaczął się długotrwały i mozolny proces nauki pewnej umiejętności, zbędnej dotychczas Tarasowi. Bycia tam gdzie jest i robienia tego co robi. Jak wiele dzieci obdarzonych wyobraźnią zazwyczaj myślami był zupełnie gdzieś indziej. Rysując nigdy nie siedział na krześle w przedszkolu przy ulicy Besarabskiej, a przebywał na planetach oddalonych od Kijowa o miliony lat świetlnych. Postanowił że nauczy się teraz idąc myśleć o drodze,  jeść myśląc o smaku, spać nie śniąc. Sukces był raczej niewielki ale pocieszał się że gdyby udało się to co zamierzał, poszedłby zapewne na prawo albo do wojska.

– – –

– Acedia! To się nazywa acedia (powiedział Hubert tonem jakby właśnie odkrył słowo zapomniane przez ludzkość przed wiekami)

– Co takiego?

Nieumiejętność bycia tam gdzie się jest. Przecież nazwałeś tak kiedyś swój obraz

A, wiem który. Tylko że on nie był mój, znaczy obraz tak ale deski, na których ktoś to napisał to już nie moje (Taras poczuł coś dziwnego, coś między nostalgią za czasami, kiedy czuł że wszystko jeszcze jest możliwe, a zawstydzeniem na wspomnienie płócien zrywanych z blejtramów podczas wypadów na sąsiedni wydział konserwacji) Nie mieliśmy kasy, no i to były słabe obrazy (powiedział jakby sam do siebie)

– Dziwne że tego nie zamazałeś. To trochę mylące

– i co, zmyliło Cię?

– nie wiem, może. Jak chcesz być zrozumiany przez innych, nie możesz wprowadzać ich w błąd co do tytułu

– nie chcę być zrozumiany. To znaczy, nie zależy mi  (powiedział Taras obserwując nowe plamy po farbie, które skądś wzięły się na jego spodniach)

– Tak? A czego byś chciał? Co to właściwie jest to malarstwo, którym się zajmujesz?

– wiesz, to jest złudzenie z tym zrozumieniem. Myślę że obrazy każdemu służą raczej do tego żeby zrozumiał samego siebie. Ja chcę dowiedzieć się o czym maluję. No i znaleźć taki obraz, który pozwoli mi zmienić spojrzenie, czy może raczej perspektywę. Trudno mi to wyjaśnić..

Zdanie o zmieniającej się perspektywie usłyszał kiedyś od ojca. Pomyślał wtedy że chodzi o ikonę i o jej odwrócony, boski porządek, który wyobrażać miały dziwne budynki i wygięte kafelki narysowane w taki sposób jakby oddalając powiększały się. Dziś jednak rozumiał to inaczej. Stało się to za sprawą widoku kulejącego psa. Szedł bardzo powoli, środkiem ruchliwej ulicy, pod prąd jadącym samochodom. Obraz którego sensu, mimo starań nie umiał sobie wyjaśnić sprawił że przestał tęsknic za ojcem.

Taras nigdy nie uważał pytań takich jak  ”czemu malujesz” albo  ”czym jest malarstwo” za głupie. Nie wiedział czym jest sztuka i właściwie się nad tym nie zastanawiał. Słowo sztuka kojarzyło mu się, z przeszłością, z tym co ustalone raz na zawsze. Sztuka była czymś pewnym i odwiecznym, malarstwo zaś było wątpieniem. Nie mniej jednak, Taras malował aby wydarzenia, których sensu nie potrafił odnaleźć, nabrały go, poprzez faktyczny, namacalny przedmiot jakim jest obraz. Odkąd po raz pierwszy to poczuł, wyobrażał sobie że bezsensowne zdarzenia, mnożąc się niczym rak mogą zniweczyć sens wszystkiego. Malowanie miało stanowić w tym przypadku rodzaj szczepionki, czy może raczej antybiotyku, na który bakterie, z czasem się uodparniają, więc trzeba poszukiwać nowego i nowego. Bez ustanku

Pierwszą bezsensowną rzeczą, która Taras pamiętał była śmierć ojca. Śmierć za ojczyznę, która go okłamała i zabiła bez najmniejszych skrupułów. Nie rozumiał o co chodziło ojcu, który do końca uważał że „ktoś musiał to zrobić, więc wszystko jest w porządku”. Może ktoś musiał ale to nie było w porządku że tym kimś musiał być właśnie on, Wiktor Berg.

Mimo tego jednak, kiedy tuż po przyjeździe do Polski, kiedy usłyszał imprezowe wykonanie marynarskiej pieśni z czasów wojny, z refrenem „na dnie z honorem lec, z honorem lec”, poczuł się swojsko. Być może, ta niezrozumiała dla zachodniego świata duma płynąca ze zwycięskiej klęski stanowiła mentalny pomost między społeczeństwem, w którym się wychował i tym, w którym dane mu było teraz żyć.

– co wy Ruscy wiecie o honorze? (powiedział najbardziej pijany spośród śpiewaków, który od dłuższej chwili próbował podnieść się z kanapy) Teraz, gdy przestał śpiewać i towarzysko zagaił zrezygnował z jakichkolwiek prób zmiany pozycji, a Taras zauważył czerwień bokserek lśniącą w czeluściach jego rozpiętego rozporka

– a co wy wiecie o dnie? (odpowiedział powoli Taras starając się nie popełnić błędu i zapanować nad akcentem). Milcząco przystał na określenie ruski. Być może nawet czuł się w jakiś sposób ruskim, chociaż Rosjaninem, pomimo iż urodził się w Sojuzie, nie czuł się nigdy

– chcesz wpierdol (spytał śpiewak nie zważając na problemy z utrzymaniem pionu, czując że o dnie wie znacznie więcej niż ktokolwiek, a z uwagi na honor nie pozwoli się obrażać)

To była ta chwila. Taras kilkakrotnie rozmawiał o niej z Hubertem. Odkąd chodził na boks nikogo poza treningiem nie uderzył. Nikt też nie zaczepił go, nawet podczas nocnych spacerów po najbardziej zakazanych zakamarkach miasta. Hubert przekonał go że ćwiczą zadawanie ciosów po to żeby zapobiegać przemocy. Po to żeby w ogóle nie była możliwa w ich otoczeniu. Pasowało to Tarasowi, który właściwie nigdy nie rozumiał idei bicia kogoś na poważnie.  A w szczególności bicia kogoś obcego. Nie to żeby chodził na boks dla zdrowia czy sylwetki. Obie te sprawy miał zasadniczo w dupie. Zauważył że bawi go sytuacja, w której dostaje w zęby i mobilizacja, która następuje tuż potem, jednak nie była to bynajmniej kwestia jakiegoś masochizmu. Boks był dla Tarasa czynnością. Lubił powtarzalność zadań na treningu, która wielu innych skłoniła do ćwiczenia tajskiego boksu i tym podobnych wygibasów, łatwiejszych też do wykorzystania w mniej sportowej praktyce. Boks był dla Tarasa czynnością, w której człowieka nie wolno kopnąć, ani odwrócić się do niego plecami. Jakby to były jakieś oznaki szacunku. Psa możesz kopnąć, człowieka nigdy.

Były też zwykłe zasady, jak w każdym sporcie. Pozornie. Weźmy na przykład taką gardę. Już na pierwszym treningu słyszy się że to podstawa obrony. „Wysoko ręce!”, „Kurwa gdzie masz ręce?!”. Faktycznie zazwyczaj gdy Taras opuszczał je ze zmęczenia lub nieuwagi dostawał po głowie. Jednak ci najwięksi, jak Ali czy Tyson opuszczali gardę. Stosowali, „błąd”, jak to określał Taras, bo same zasady, które znali tak dobrze nie dałyby im zwycięstwa. Nie dałyby takich zwycięstw.

– – –

– mówiłem, zobaczy taki wieśniak że się nie boisz i już ogon pod siebie. I dobrze, co z tego że ledwo stoi, agresja zawsze wraca, nie na tobie to wyżyje się gdzieś indziej, skopie chociażby jakiegoś psa. A poza tym, zawsze możesz palec złamać albo nie wiem, obrzyga cię czy coś. Pośmialiśmy się z ciula i dobrze wyszło. Najlepiej. (powtarzał Hubert przez całą drogę, trochę jakby sam chciał się do czegoś przekonać). Była to pierwsza noc, której Taras nie pomyślał o chłodzie. Pierwsza, sam już nie pamiętał od jak dawna,  Szedł w samej bluzie i  myślał o drodze która będą szli, wzdłuż Wisły, a potem przez most. Na Saską, gdzie mieszkał Adam

Impreza, w odróżnieniu od poprzedniej była sztywna. Wszyscy odstawieni, drogie wino i rozmowy o ostatnim biennale w Berlinie, którego kuratorka czy współkuratorka właśnie wyszła albo też zaraz miała przyjść, czego Taras jakoś nie załapał. Pożałował tego że jest trzeźwy, podobnie jak tego że pokazał swoje teksty Adamowi, który, do póki ich nie przeczytał uważał że mogą być dobrym komentarzem do obrazów i chciał drukować je w katalogach zamiast tekstów krytyków

– w tym co piszesz nic się kupy nie trzyma. Facet wychodzi z domu w swetrze, a na zewnątrz już jest w kurtce. Myli ci się czas, chronologia, pory roku.. jak czytam, to mnie to wkurwia

– wiesz, może to jest faktycznie z czasem związane.. Wszystko. Pisanie, malowanie (powiedział Taras czując że dokonał kolejnego ważnego odkrycia, o którym zaraz zapomni).  Musiałbym za każdym razem czytać, od początku, to co już napisałem, żeby się zgadzało. Z obrazem jest inaczej. Przychodzę do pracowni i oglądam, to co już zrobione. Oglądam w całości. Mogę patrzeć dowolnie długo, chociaż w każdej chwili widzę całość. To jak patrzeć tutaj, na to miejsce (mówiąc to Taras wskazał obskurny widok, budowy bliżej nieokreślonego czegoś, który rozpościerał się za oknem)

Adam wykonał ręką władczy gest, jakby chciał nakazać komuś uprzątnięcie deweloperskiego syfu. Nie bardzo rozumiał co Taras ma na myśli ale zreflektował się że nieco przesadził wchodząc w rolę nauczycielki polskiego, która tak irytowała go swego czasu pewnością sądów

– jasne, nie chciałem się przypierdalać, to dobrze że takich rzeczy też próbujesz. To musi zmieniać coś w twoim malarstwie.. To znaczy w myśleniu o malarstwie (Sprostował. Pasowało mu że tak niewiele zmieniło się w obrazach odkąd zobaczył je po raz pierwszy)

Tym co fascynowało Adama w Tarasie były jednak też te drobne sprzeczności, które lubił z drugiej strony mu wypominać. Jak chociażby to że maluje obrazy, tak przecież podobne do siebie, po to żeby dać się zaskoczyć temu co zdarzy się podczas pracy. Z drugiej strony było dla niego wygodne że rozpoznawalny styl malarza, który miał już swoich wielbicieli, coraz częściej, będących też kolekcjonerami, pozostaje niezmienny.

– twoje obrazy są o czymś, a jednak unikasz mówienia tego wprost. Nie ogranicza nic mojej wolności i mojego odbioru. W słowach, brak mi jest tego niedopowiedzenia, tego.. no nie wiem.. powstrzymania się.

Taras być może zgodziłby się z ostatnim zdaniem gdyby nie fakt, że zgubił wątek. Uśmiechnął się, jak to zwykle robił w takiej sytuacji. Było to coś pomiędzy tikiem, a sygnałem że brak uwagi nie wynika z braku zainteresowania. Patrząc na kolekcję sklejanych samolotów, które stały na parapecie, myślał o powodach tego specyficznego nałogu, któremu uległ gospodarz. Sam nigdy nie miał niczego takiego, jak hobby, nie licząc podkładania kapsli i drobnych monet pod przejeżdżające pociągi podczas wakacji na Krymie. Oczywiście zawsze było rysowanie, którego jednak nigdy nie określiłby mianem hobby, ani też pasji. Hobby brzmiało jak terapia, coś co w miarę potrzeb może uspokajać, jak wędkowanie albo dawać ekscytację, jak hazard. Pasja zaś budziła skojarzenia zdecydowanie zbyt z duchowe. Boks także wymykał się jego zdaniem tym kategoriom.

Wszystko w mieszkaniu Adama stało lub leżało na podłodze. Meble nie zostały jeszcze tu przywiezione, a za stół i krzesła służyć miały poduszki porozkładane pod ścianami i orientalny obrus, pamiątka z wyjazdu do Maroka. Właściwie cały ten przypodłogowy klimat przywodził na myśl coś blisko wschodniego i gdyby towarzystwo było mniej sztywne lub nieco bardziej pijane, tak żeby porozsiadać się lub leżeć na ziemi, to  parapetówka Adama mogłaby robić wrażenie imprezy tematycznej

Chyba kończy się alko. Skoczę do sklepu (powiedział Adam , a Taras pomyślał że jego uśmiech nie zadziałał dość usprawiedliwiająco. Uznał jednak, jak zwykle w takiej sytuacji, że tłumaczenie pogorszy tylko sprawę. Uśmiechnął się więc ponownie)

Od jakiegoś momentu, którego Taras dokładnie nie zauważył, w którym prawdopodobnie przyszła lub też wyszła kuratorka z Berlina, impreza jakby nieco zmieniła dotychczasowy charakter. Stała się mniej spięta i oficjalna. Hubert, który zniknął gdzieś dobrą godzinę temu, teraz pojawił się nagle.  Gapiąc się na samoloty, próbował opowiedzieć Tarasowi jakąś historie o zbliżającym się punkcie, który nie łapie ostrości, a więc mimo że się przybliża to wciąż nie wiadomo czym jest. Taras ocenił ze coś musiał palić, podobnie zresztą jak i pozostali goście. Ktoś puścił Laurie Anderson. Kawałek ten znał jeszcze z Kijowa, dziwnie swoim poważnym nastrojem kontrastował z tym co działo się dookoła. Ktoś znalazł dwustronną taśmę klejącą i rzucił pomysł żeby wszystko co znajduje się w dużym pokoju poprzyklejać do ścian i sufitu, jako niespodziankę dla Adama, który ciągle jeszcze nie wrócił z nocnego. Wszystkie przedmioty były wolnostojące i niezbyt duże, tak że dowcip mógł się udać, o ile gospodarz nie wróci przed czasem. Pomysł był idiotyczny, a Taras zupełnie trzeźwy, nie mniej jednak poczuł ciekawość, która po krótkich zmaganiach zwyciężyła z lojalnością wobec Adama. W dzieciństwie widział zdjęcie ludzi w pokoju o czerwonych ścianach. Ponad nimi, do czerwonego sufitu przymocowany był czerwony stolik, blatem w dół, a słuchawka ze „stojącego” na nim czerwonego telefonu zwisała na wysokość ich głów. Już po przyjeździe do Warszawy Taras odkrył że była to instalacja jakiegoś polskiego artysty.

Teraz usiadł pod ściana i obserwował gości, którzy wybuchając co chwila śmiechem, uwijali się jak potrafili najszybciej ze swoją absurdalna robotą. Niektórzy, jak ocenił bardziej po wyglądzie niż po zachowaniu, palili wcześniej niedużo albo nawet wcale.

Adam wrócił po czasie, którego długość tylko Taras był w stanie ocenić, a który pozwolił ekipie na dokończenie „remontu”. Szczytem absurdu okazał się jednak nie tyle moment samego wejścia gospodarza, a chwila, która miała miejsce kilka sekund później, gdy pierwszy przedmiot odpadł od ściany razem z kawałkiem tynku. Był to model samolotu, którego delikatna konstrukcja nie mogła wytrzymać upadku, nawet z tak małej wysokości. Wszystkim zrobiło się głupio, a Taras poczuł że może jednak powinien był powstrzymać bandę narkoli przed demolką. Adam z rezygnacją podniósł oderwane skrzydło

– pierdoleni debile (powiedział jakby sam do siebie, przyglądając się kawałkowi plastiku). Masz, może to namalujesz (powiedział do Tarasa), byłby przynajmniej jakiś tego powód. No kurwa, bez sensu..

W tej chwili odkleiła się popielniczka i z hukiem roztrzaskała o podłogę zostawiając po sobie olbrzymią dziurę w suficie. Taras, nie żegnając się z nikim, trzymając skrzydło pod pachą, wyszedł na ulicę. Noc była ciepła i pomimo późnej pory nad brzegiem Wisły migotały dziesiątki ognisk, a ich zapach czuć było aż na moście którym szedł w kierunku domu. Przypomniał sobie pierwszy wers piosenki, którą słyszał już kilka razy wcześniej i którą puścił ktoś u Adama

There’s a story in an ancient play about birds called The Birds

Taras nie śpiewał, nie wypowiadał też żadnych słów, a jedynie ruszał bezgłośnie ustami, zdziwiony że mózg, któremu już dawno przestał ufać w tych kwestiach, tak dokładnie wszystko zapamiętał. Może dla tego że to w sumie taka prosta i logiczna historia – pomyślał

And it’s a short story from before the world began
From a time when there was no earth, no land.
Only air and birds everywhere.

But the thing was there was no place to land.
Because there was no land.
So they just circled around and around.
Because this was before the world began.

And the sound was deafening. Songbirds were everywhere.
Billions and billions and billions of birds.

And one of these birds was a lark and one day her father died.
And this was a really big problem because what should they do with the body?
There was no place to put the body because there was no earth.

And finally the lark had a solution.
She decided to bury her father in the back if her own head.
And this was the beginning of memory.
Because before this no one could remember a thing.
They were just constantly flying in circles.
Constantly flying in huge circles.

—————-

 

W starożytnej grze nazywanej Ptaki jest pewna historia dotycząca ptaków
To krótka opowieść sprzed powstania świata
Z czasów, gdy nie było ani ziemi, ani skał
Tylko niebo pełne ptaków

 

Nie było zatem miejsca do wylądowania
Ponieważ nie było lądu
Tak więc ptaki krążyły i krążyły
Ponieważ świat jeszcze nie powstał
I tylko ogłuszający zgiełk słychać było wszędzie
Śpiew miliardów ptaków

 

Któregoś dnia jednemu z nich umarł ojciec. Był to skowronek
Wynikł wtedy problem, co zrobić z ciałem?
Nie było miejsca, w którym można byłoby je złożyć, ponieważ nie było ziemi

 

Ostatecznie skowronek znalazł rozwiązanie
Zdecydował się spalić ciało ojca we własnej głowie
Taki był początek pamięci
Przed tym wydarzeniem nikt nie pamiętał niczego
Jedynie latał i kołował bez końca
W bezustannym, wielkim wirze

 

Laurie Anderson „beginning of memory”




© Copyright 2020 Mikołaj Chylak